Obiecujące początki

W mojej klasie w szkole podstawowej nr 39 w Gdańsku było nas czterdzieścioro uczniów. Urodziliśmy się w okresie wyżu demograficznego, stąd klasy były liczne i było ich sporo – zwykle od czterech do pięciu w jednym roczniku. Kończyliśmy właśnie ósmą klasę i większość z nas myślała z obawą o egzaminach do szkół średnich (wtedy trzeba je było zdawać, gdyż tylko najlepsi uczniowie mogli ubiegać się o przyjęcie bez egzaminu). Był koniec maja i piękna pogoda za oknem, gdy nasza polonistka, panna Teresa, weszła do sali bardzo czymś przejęta.

– Dzisiaj lekcji nie będzie – oświadczyła na wstępie – przygotujecie się do nowej formy egzaminu. Kuratorium wprowadziło właśnie testy z czytania ze zrozumieniem, które będą elementem składowym egzaminu z języka polskiego dla kandydatów do szkół średnich.

Nie wchodząc w dalsze wyjaśnienia, bo czas naglił, polonistka rozdała nam kartki z testem i określiła zasady: kto skończy, ma jej oddać swoją pracę, wyjść na korytarz i zachowywać się cicho, gdyż obok trwały lekcje. Na rozwiązanie zadania mieliśmy pół godziny czasu. Spojrzałem na tekst, mieścił się na jednej trzeciej strony A4. Poniżej znajdowało się kilka pytań do tego tekstu, na które trzeba było odpowiedzieć w wolnym polu w dolnej połowie strony. Przeczytałem tekst, po czym zabrałem się za czytanie pytań i udzielanie odpowiedzi. Niektóre z nich wymagały ode mnie powtórnego zapoznania się z tekstem, zaś żeby odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie, musiałem przeczytać tekst po raz trzeci.

Po około piętnastu minutach byłem gotów, oddałem swoją pracę i wyszedłem z sali. Koledzy i koleżanki, którzy skończyli wcześniej, już tam byli. W miarę upływu czasu dołączali do nas pozostali uczniowie. W ciszy wymienialiśmy wymowne spojrzenia, w których było zawarte nieme pytanie: GDZIE JEST TEN MYK? W czym tkwiła trudność, bo jakiś haczyk musiał w tym być, skoro nasza nauczycielka była tak bardzo przejęta. Pytania wydawały się jasne, a w razie wątpliwości można było przeczytać tekst ponownie, a nawet jeszcze raz i jeszcze raz, gdyż czasu było dosyć. Przez pół godziny można bowiem przeczytać co najmniej pięć stron tekstu, czyli dziesięciokrotnie więcej niż zajmował tekst w zadaniu.

Haczyka nie było, WSZYSCY ZDALI, zarówno ci najlepsi, średniacy, jak i ci najgorsi uczniowie.

Ale to już historia. Wiele wskazuje na to, że w dzisiejszych czasach czytanie ze zrozumieniem staje się zanikającą umiejętnością. Problem ten nie dotyczy tylko najmłodszych (w niektórych szkołach wskaźnik niezdawalności testu z czytania ze zrozumieniem zbliża się ponoć do 50%), ale jest także udziałem osób dojrzałych, również tych z pokolenia wyżu demograficznego… Czyżby nastąpiło jakieś uwstecznienie? A jeśli tak, to warto się zastanowić, co jest tego przyczyną.

Pisanie nie na temat

Zaliczenie przedmiotu (Zarządzanie strategiczne), który prowadzę na studiach MBA, wymaga – zależnie od kursu – napisania pracy kontrolnej i/lub zdania egzaminu. Przez ponad dekadę miałem okazję sprawdzać prace kontrolne co najmniej kilkunastu grup słuchaczy, co daje próbę rzędu 250-300 osób. W czasie moich zajęć prezentowałem słuchaczom sześć tematów prac kontrolnych, z których każdy z nich miał sobie wybrać jeden i napisać pracę na minimum pięć stron A4. Wskaźnik niezdawalności za pierwszym podejściem wahał się w granicach dwudziestu do trzydziestu procent, co było zaskakująco wysoką wartością, zwłaszcza, że warunki zaliczenia pracy były – w moim przekonaniu – bardzo łagodne: wystarczyło nie popełnić jednego z dwóch błędów, aby uzyskać ocenę pozytywną. Błędem nr 1 był plagiat, czyli zaprezentowanie cudzego tekstu jako własny (można wklejać obcy tekst, ale trzeba zaznaczyć, że jest to cytat i podać źródło). Błąd nr 2, to praca napisana nie na temat, czyli bez związku z wybranym zagadnieniem.

Uczulałem słuchaczy, że aby uniknąć błędu nr 2 powinni uważnie przeczytać polecenie i zrozumieć jego istotę, na niej się skupić oraz nie pisać niczego, co nie wiąże się wprost z wybranym tematem pracy. Podkreślałem, że zaliczę im nawet wtedy, gdy całkowicie nie będę się zgadzał z ich tezami (w końcu to nie matematyka i sam mogę być w błędzie), pod warunkiem, że żaden z dwóch w.w. błędów nie wystąpi. Plagiaty prawie się nie zdarzały; przyczyną większości porażek (kilkadziesiąt przypadków) było jednak pisanie nie na temat!

Ostatnio problem ten znów do mnie wrócił; sprawdziłem dwadzieścia cztery prace grupy słuchaczy studiów MBA i okazało się, że sześć prac (25%) było nie na temat. Polecenie brzmiało: W swojej obecnej lub byłej organizacji wyodrębnij SJB i swój wybór uzasadnij.

Polecenie wydaje się proste, należy w swojej firmie samodzielnie dokonać wyodrębnienia SJB (strategiczne jednostki biznesu) i krótko uzasadnić, dlaczego proponuje się taki, a nie inny ich podział. Tymczasem nieumiejętność czytania ze zrozumieniem sprawiła, że część prac zawierała radosną twórczość mniej więcej nie na temat: o tym, jaką to świetną są firmą, od kiedy istnieją i co oferują, jaki wspaniały jest ich zarząd, jakie projekty obecnie realizują, co zamierzają dalej robić, dlaczego warto dokonywać wyodrębnienia SJB (ciepło!), a nawet, jakie SJB zostały już w ich organizacji wyodrębnione (gorąco!).

Wszystko to jednak było nie na temat, zaś ja nie miałem czego oceniać, bo dowiadywałem się o faktach, a z faktami się nie dyskutuje. Pozostawała mi jedynie ocena stylu, ortografii i interpunkcji, z czym rzecz jasna różnie bywa, ale w czym nie jestem ekspertem. Ktoś powie, że przecież wskazanie, jakie SJB istnieją w danej organizacji stanowiła odpowiedź na moje pytanie. Otóż nie! – bo pytanie nie brzmiało: Jakie SJB są wyodrębnione w twojej organizacji? tylko: Wyodrębnij SJB i swój wybór uzasadnij. Odpowiedź na pierwsze pytanie będzie więc zawsze pracą odtwórczą (wystarczy opisać coś, co jest i tyle), zaś rzetelne odniesienie się do drugiego polecenia będzie pracą twórczą (trzeba samemu coś zaproponować i podeprzeć to sensownymi argumentami) – a o to przecież powinno nam chodzić w nauczaniu zarządzania na studiach MBA.

Kilka lat temu miałem słuchacza, który nie zdał pierwszego podejścia, oblał poprawkę oraz nie zaliczył drugiej poprawki – wszystko przez brak zrozumienia istoty pytania. Nie docierały do niego ani moje recenzje, ani podpowiedzi wskazujące, gdzie popełnił błąd i czego zabrakło w jego pracy (cały czas wybierał ten sam temat, choć mógł go sobie zmienić). A temat brzmiał: Zaproponuj sposoby komunikowania misji / wizji w waszej firmie i na zewnątrz. Co może być główną w tym przeszkodą i jak ją przezwyciężyć? Z trzech prac tego słuchacza dowiedziałem się niemal wszystkiego o jego firmie: czym się zajmują, jakie wyzwania przed nimi stoją i co zamierzają, a nawet jaką mają misję i wizję i dlaczego posiadanie misji i wizji jest ważne. Nie natknąłem się jednak na żadną propozycję, jak jego zdaniem należy je (misję i wizję) komunikować i co zrobić, żeby przezwyciężyć (jakie?) przeszkody w realizacji tego zamysłu. Ciągu dalszego nie znam, gdyż przestałem prowadzić tę grupę, ale wiem, że człowiek ów studia MBA ukończył i jest obecnie prezesem jednej z największych trójmiejskich spółek…

Nieszczęścia jak widać chodzą parami. Nie dość bowiem, że spory odsetek rodaków nie rozumie treści przekazu medialnego (np. serwisów informacyjnych), to w dodatku część osób zajmujących eksponowane stanowiska, nie rozumie tego, co się do nich mówi lub pisze.

Zadawanie właściwych pytań

Problem staje się poważny, jeśli w parze z nieumiejętnością czytania ze zrozumieniem idzie skłonność do zadawania niewłaściwych pytań. Tworzy to barierę w rozwoju organizacji.

Właściwe pytania, to pytania menedżerskie, których umiejętność zadawania odróżnia profesjonalistów od amatorów lub zupaków. Zupacy zadają często pytania prokuratorskie: Kto zawinił? Amatorzy zadają pytania zadaniowe: Co się stało i dlaczego? Profesjonalni menedżerowie zadają pytania menedżerskie: Co należy zrobić, żeby to się więcej nie powtórzyło? Ci pierwsi szukają kozłów ofiarnych, bo wydaje im się, że źródłem problemu jest czyjaś zła wola lub lenistwo. Naiwnie wierzą, że jeśli kogoś przykładnie ukarzą, to problem zniknie. Ci drudzy chcą zaspokoić swoją ciekawość lub błysnąć talentem w znalezieniu rozwiązania, sprowadzając swoich podwładnych do roli biernych wykonawców własnych pomysłów; dziwią się potem, że ludzie się nie uczą i że im brak motywacji. Ci trzeci pragną zachęcić podwładnych do znalezienia źródła problemu i zaproponowania rozwiązania; pieką tym samym dwie pieczenie na jednym ogniu, rozwijając ludzi i zarazem ich motywując.

Zastanawiam się też, jaki wpływ nieumiejętność czytania ze zrozumieniem lub zadawania właściwych pytań wywiera na poziom innowacyjności. Trudno bowiem stworzyć istotną innowację, jeśli nie umie się właściwie sformułować problemu (więcej na ten temat w artykule: Warunki dla innowacyjności). Wszyscy pamiętamy z czasów szkolnych zadania z treścią. Mało kto je lubił nawet spośród tych, którzy – jak ja – lubili matematykę. Punktowanie tych zadań było dwutorowe: odrębne za właściwe zrozumienie problemu (sformułowanie równania) i odrębne za właściwe rozwiązanie problemu (równania). Dobrzy nauczyciele przyznawali więcej punktów za to pierwsze. Nieumiejętność rozwiązywaniu zadań z treścią stanowi mocny argument wobec tych, którzy uważają, że problem z czytaniem ze zrozumieniem ich nie dotyczy. Uważam, że w mniejszym lub większym stopniu dotyczy on nas wszystkich.

Źródła problemu

Znajomy, który od wielu lat pracuje w szkolnictwie, powiedział mi, że obecnie przeciętny uczeń potrafi skupić na czymś uwagę przez około czterdzieści sekund. Przypuszczam, że może mieć to związek z nieumiejętnością czytania ze zrozumieniem. Jak bowiem ogarnąć większy obszar tekstu i wyłowić relacje między różnymi wątkami, skoro uwaga co rusz umyka w bok? Trop wydaje się słuszny, ale nadal aktualne pozostaje pytanie, dlaczego problem ten dotyka nas współcześnie, a nie był on aż tak dotkliwy w przeszłości.

Sądzę, że wyjaśnienia należy szukać w środowisku informacyjnym współczesnego człowieka. Dawne pokolenia nie były bombardowane strumieniem informacji i przekazów reklamowych w takim stopniu, jak ma to miejsce obecnie. Ludzie wychowani w czasach PRL-u w ogóle nie mieli styczności z agresywną reklamą, a zwłaszcza z reklamą radiową i telewizyjną. Pierwszy spot reklamowy, jaki obejrzałem w naszej telewizji w końcówce lat osiemdziesiątych dotyczył preparatu Prusakolep i pokazywał ludzi uciekających z supermarketu na widok karaluchów wyłażących z różnych zakamarków. Lektor sepleniący po polsku z jakimś obcym akcentem nakłaniał rodaków do kupowania specyfiku na prusaki. Swoją drogą, to dość znamienny przykład tego, jak kraj nasz był wówczas postrzegany przez zachodnich speców od marketingu w kontekście potencjalnych potrzeb konsumpcyjnych narodu…

Potem lawina reklam ruszyła i równolegle upowszechniły się videoklipy z muzyką, silnie oddziałujące zwłaszcza na dzieci i młodzież. Wspólną cechą tych przekazów była i jest nadal szybkość zmian obrazu i agresywna forma wypowiedzi traktowane jako oręż w walce o uwagę odbiorcy. Dominują w nich obrazy migające w tempie kilku ujęć na sekundę i lektorzy mówiący podniesionym, pełnym zaangażowania głosem. Zamysł jest prosty: zaktywizować prawą półkulę mózgu odbiorcy, która zarządza sferą ludzkich emocji, w celu wywołania zachwytu (twórczość artystyczna) lub silnej potrzeby zakupu (reklama). Stanowi to przeciwieństwo wyciszenia, które jest czynnikiem sprzyjającym wysokiej koncentracji. Człowiek od dziecka poddawany takiej obróbce zaczyna z czasem postrzegać świat dość powierzchownie, ufając pierwszym odruchom i szybko się nudząc oraz przenosząc swoje zainteresowanie (a tym samym i uwagę) z jednego obiektu na inny.

Jakiś czas temu głośno było w mediach o grupie japońskich pierwszoklasistów, których z poważnymi zaburzeniami psycho-somatycznymi odwieziono do szpitala po tym, jak obejrzeli w kinie rodzimą kreskówkę naszpikowaną błyskami i migotaniem obrazu w zawrotnym tempie. Animacja oparta była na zygzakowatych kształtach postaci, ukazujących twarze powykręcane dziwnymi grymasami i pełną złych emocji treść oraz okraszona iście kocią muzyką. Młode mózgi nie były w stanie przyswoić takiego zmasowanego bombardowania bodźcami i się zbuntowały. Twórcom takich kreskówek należałoby zaordynować kilkugodzinne seanse poświęcone oglądaniu własnej twórczości z szeroko otwartymi oczyma – bez możliwości mrugania lub zamykania powiek.

Gdy w latach szkolnych oglądałem transmisje z festiwali piosenki w Sopocie mogłem w spokoju przyjrzeć się wykonawcom, ich twarzom, ubiorom i ruchom, a jednocześnie ocenić muzyczną jakość i wykonanie prezentowanych piosenek, gdyż żadne efekty specjalne nie odciągały uwagi widza od śpiewu. Dzisiaj oglądając reklamę lub videoklip trudno jest przyjrzeć się czemuś uważnie. Obraz skacze i miga, a nachalne słowa i dźwięki płyną z ekranu wywołując jedynie ogólne wrażenie. Po takiej tresurze umysłu nawet przedstawiciele starszego pokolenia, wychowani w sprzyjających koncentracji realiach, tracą z czasem zdolność do odbioru (nie tylko czytania) ze zrozumieniem.

(Nie-) rozumny dyskurs

Jakiś czas temu opublikowałem tekst: Dlaczego nie rozmawiam o polityce? Część moich kolegów i znajomych dość żywo lub wręcz emocjonalnie zareagowała na treści w nim zawarte. Jednak nie wszyscy zrozumieli istotę przekazu. Moją intencją było przekonanie ich do tego, żebyśmy – podczas naszych spotkań – unikali tematów politycznych, gdyż – moim zdaniem – będąc pod przemożnym wpływem manipulacji medialnych, niewiele o polityce wiemy, a gdy jesteśmy razem, to różne poglądy polityczne mogą nas bardziej poróżnić niż zbliżyć. Tymczasem część kolegów odebrała ten artykuł jako zachętę do prowadzenia dyskusji politycznych (sic!), a niektórzy wręcz zaczęli mi czynić wyrzuty z powodu moich poglądów, które – co nie jest zgodne z prawdą – rzekomo wyraziłem. Na własnej skórze przekonałem się więc, że brak czytania ze zrozumieniem może również wywierać zły wpływ na relacje międzyludzkie, co skłoniło mnie do napisania tego artykułu, który, mam nadzieję, zostanie przyjęty ze zrozumieniem:)

Dodaj komentarz

Proszę Zaloguj się, aby skomentować
avatar
  Subskrybuj  
Powiadomić o

Wyślij komentarz