Prowadzeniem szkoleń z zarządzania zajmuję się od ponad 15 lat i nieraz spotykam się z próbami komentowania przez niektórych uczestników aktualnych wydarzeń politycznych poprzez naśmiewanie się z decyzji urzędującego w danej chwili rządu lub zjadliwe uwagi pod jego adresem. Potrzeba taka leży w widocznie w ludzkiej naturze i nie ma w tym nic złego, ale jako prowadzący szkolenie nigdy nie podejmuję tego wątku – dlaczego? Istnieją po temu dwa powody: trzymanie się zasad i moja własna niewiedza.
Wiele firm szkoleniowych otwarcie deklaruje, że sala szkoleniowa nie jest miejscem do debaty politycznej i zobowiązują one swoich trenerów do przestrzegania tej zasady. Powód jest oczywisty: nic tak nie polaryzuje grupy szkoleniowej (a także rodziny, grupy przyjaciół, etc.), jak dyskusja na tematy polityczne, która – gdy rozgorzeje na dobre – może doprowadzić do fiaska całego szkolenia. Nigdy bowiem nie wiadomo, jakie poglądy i sympatie polityczne są udziałem poszczególnych osób uczestniczących w szkoleniu i sympatyzowanie trenera z tą czy inną opcją, to prosty przepis na katastrofę. Konsekwentnie trzymam się tej zasady w mojej trenerskiej działalności, nawet jeśli firma szkoleniowa tego ode mnie nie wymaga lub gdy prowadzę szkolenie we własnym imieniu. Mówię wówczas otwarcie o tym, że kodeks zawodowy obliguje mnie do unikania rozmów o polityce i to z reguły ucina dyskusję.
Co by jednak nie mówić, zasady są ograniczeniem i jako człowiek ceniący sobie wymianę myśli i wolność wypowiedzi, czułbym się dość niekomfortowo będąc zmuszony do trzymania języka za zębami. Na szczęście znalazłem sobie lepszy powód unikania tematów politycznych – moją własną niewiedzę. Jeśli nie mam dość wiedzy na dany temat, to staram się unikać zajmowania stanowiska w tej sprawie. Przypuszczam, że gdyby większość ludzi trzymała się tej zasady, to świat byłby lepszym miejscem do życia.
W dawnych czasach, które skończyły się na przełomie XIX i XX wieku, człowiek niewykształcony i niedouczony wiedział, że jest ciemny i nie zabierał głosu w dyskusji na złożone tematy. Pierwszym, który zauważył pojawienie się nowego rodzaju człowieka był Fryderyk Nietsche, a pierwszym, który to zjawisko opisał w książce „Bunt mas” był Ortega Y’Gasset. Żyjemy obecnie w świecie kultury masowej, ukształtowanej na obraz i podobieństwo mas – zbiorowiska ludzi bezkrytycznych wobec siebie, przekonanych o własnej wyjątkowości oraz wierzących, że – mimo umysłowego letargu, w którym na ogół tkwią – powinni mieć pogląd na wszystko i że mają prawo wypowiadać się na wszystkie tematy.
Oddaję głos mistrzowi, który otworzył mi oczy na wiele spraw i któremu dedykuję ten artykuł:
Mało dziś pytających, a dużo wszystkowiedzących. Zwraca uwagę, że jeżeli dziś się w towarzystwie o czymś mówi, prawie nie zdarza się, aby ktoś powiedział – nie wiem, nie mam pojęcia, przeciwnie – wszyscy mówią ex cathedra, twierdzą, upierają się przy swoim, monologują. Powszechny dostęp do obiegowych źródeł informacji uczynił z nas zadowolonych pseudoznawców, amatorów, besserwisserów, tym bardziej pewnych siebie, im mniej wiedzących i rozumiejących. (Ryszard Kapuściński)
Istotę tej wypowiedzi świetnie ilustruje efekt Krugera-Dunninga – rysunek.
Pewność siebie jednostki ludzkiej jest tu zestawiona z jej wiedzą, a krzywa ilustrująca tę zależność ma dwa wyraźnie odrębne ramiona. Lewe ramię krzywej wkazuje, że osoba, która nie ma żadnej wiedzy w danym temacie jest też niepewna swoich poglądów. Stan ten jednak szybko się zmienia i pewność siebie człowieka kultury masowej sięga zenitu, gdy tylko zaczerpnie nieco wycinkowej informacji, w dostarczaniu której specjalizują się media.
Ktoś, kto uważa, że myśli niezależnie, ponieważ jest krytyczny wobec treści podawanych mu przez media – jest w błędzie. Media, nawet jeżeli im nie wierzymy, mają na nas olbrzymi wpływ, ponieważ ustalają nam listę tematów. Po pewnym czasie, myślimy o tym, o czym decydenci chcą, abyśmy myśleli. Często są to sprawy błahe, lecz celowo wyolbrzymione albo fałszywie przedstawione problemy. Myślenie niezależne to sztuka myślenia własnego, osobnego, na tematy samodzielnie wywodzone ze swoich obserwacji i doświadczeń, z pominięciem tego, co usiłują nam narzucić mass media. (Ryszard Kapuściński)
Osoba podkarmiona papką medialną od razu czuje się doinformowana, nabiera ogromnej pewności siebie, aktywizuje się społecznie i jest wręcz gotowa iść na barykady w obronie „swoich racji”, choć – jak to wynika z wykresu – nadal posiada relatywnie niewielką wiedzę w temacie. Termin „swoich racji” ubrałem w cudzysłów, gdyż w wyniku świadomych manipulacji i dezinformacji medialnych, racje, które ludzie często uważają za swoje, nie są ich własnymi racjami, lecz wyrażają poglądy tych, którzy wykorzystują media do realizacji własnych interesów. I tak w przestrzeni publicznej, zamiast debaty merytorycznej, odbywa się wzajemne szczucie zwolenników różnych grup wpływu. Przypomina to szczucie psa, co jako właściciel trzech czworonogów miałem okazję obserwować. Poszczuty pies ugryzie człowieka, choć nic do niego nie ma i nawet wtedy, gdy nie leży to w jego interesie. Media reprezentujące interesy różnych grup wpływu szczują więc ludzi na siebie tylko po to by zyskać ich poparcie. Siła szczucia jest ogromna, bo bazuje na emocjach, a gdy emocje przejmują stery, rozum zasypia.
Jeżeli spośród wielu prawd wybierzesz tylko jedną i za tą jedną będziesz ślepo podążać,
zmieni się ona w fałsz, a ty staniesz się fanatykiem. (Ryszard Kapuściński)
Wróćmy do wykresu, krzywa, po osiągnięciu maksimum, opada, co oznacza, że człowiek zdobywający więcej wiedzy w danym temacie (np. w polityce) zaczyna mieć wątpliwość, a sytuacja przestaje być dla niego czarno-biała i oczywista. Zaczyna odczuwać rozterki, których apogeum jest reprezentowane przez punkt minimum na wykresie. Dociera do niego wówczas, że to przeciwna opcja może mieć rację, a jego własna być w błędzie. Chcąc pozbyć się wątpliwości i rozstrzygnąć niewygodny dylemat, dociekliwy człowiek zaczyna drążyć głębiej i lepiej rozumieć kontekst oraz procesy kształtujące rzeczywistość i wpływające na ludzi podejmujących decyzje, wyrabia sobie własny pogląd w sprawie i z czasem nabywa większej pewności siebie, stając się ekspertem. Znamienne jest jednak to, że – jak wynika z wykresu – poziom pewności siebie eksperta jest niższy niż poziom pewności siebie dyletanta!
Myślenie polityczne jest nadmiernie skłonne do sądów wartościujących. Inaczej niż myślenie filozoficzne, które stara się dostrzegać w zjawiskach ich wielostronność, zróżnicowanie, wewnętrzne sprzeczności, brak jednoznaczności. (Ryszard Kapuściński)
Moja wstrzemięźliwość w otwartym wypowiadaniu się na tematy polityczne wynika z faktu, że pozycjonuję się – zależnie od tematu – w punkcie zerowym wykresu (niewiele wiem i mam tego świadomość) lub w punkcie minimum (wiem co nieco, ale mam duże wątpliwości).
W czasach moich studiów na Politechnice Gdańskiej Rudi Schuberth śpiewał piosenkę „Berek”:
W naszym małym domku tak przytulnie i tak swojsko,
Czasem w trawie coś zapiszczy, a tu już dokoła wojsko.
Żadna nam się krzywda tutaj stać nie może, bo i
rękę trzyma ktoś na pulsie, a na niej ktoś jeszcze stoi…
Rozważania o tym, kto stoi na tej ręce, pachną spiskową teorią dziejów, jednak osoby mające naiwny sposób myślenia o polityce zachęcam do zgłębiania tego tematu. Polecam m.in. książki „Wojna o pieniądz” Song Hong Binga (cztery tomy) oraz poszukiwanie odpowiedzi na to, kto jest udziałowcem centralnych banków w większości krajów świata (np. NBP SA) oraz wyszukanie tych krajów, których banków centralnych ci udziałowcy nie kontrolują (czy ta lista nie wygląda znajomo?). Zalecam zastanowienie się, dlaczego wybuchła wojna w Iraku (bo chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi, że dlatego, iż Saddam Hussain srogim dykatorem był – dodam, że wcale nie chodziło o dostęp do irackich złóż ropy) i sugeruję analizę skutków pandemii (kto na tym wygrał?). W tym kontekście codzienne egzaltowanie się tym, że jakiś poseł coś palnął, a któraś posłanka została przyłapana na przekręcie – lub odwrotnie, wydaje mi się pozbawione sensu. Lektura dobrej książki, która otwiera oczy, poszerza horyzonty lub wzbogaca człowieka wewnętrznie jest na pewno lepszym posunięciem, niż namiętne rozpamiętywanie wypowiedzi niekompetentnych ludzi w zupełnie nieistotnych kwestiach.
Zjawiska, które stanowią źródło moich wątpliwości nie są na ogół upubliczniane, ale sądzę, że sama świadomość ich istnienia jest dla każdego ważna, więc zaprezentuję trzy najistotniejsze.
Potrzask zobowiązań. Znany naukowiec i jeden z naszych byłych ministrów, zapytany, czego nauczyła go polityka odparł, że tego, iż: najlepsza koncepcja nie zawsze wygrywa. Przekonał się o tym, gdy partia koalicyjna nie poparła jego projektu ustawy, która była dla kraju ważna i potrzebna. Przyczyną braku poparcia było to, że wcześniej odrzucił on inicjatywę koalicjanta, dotyczącą nadaniu specjalnych przywilejów środowisku zawodowemu, w którym partia koalicyjna tradycyjnie znajdowała poparcie w wyborach. Potrzask zobowiązań występuje również wtedy, gdy partia w walce wyborczej składa obietnice, zarówno swoim wyborcom (o czym wiadomo, choć się to niestety szybko zapomina), jak i swoim aktywistom (o czym się publicznie nie mówi). Dlatego po wygranych wyborach dochodzi zawsze do obsadzania kluczowych i na ogół lukratywnych stanowisk lojalnymi działaczami i sympatykami, którzy pracowali na zwycięstwo swojej partii, a teraz słusznie oczekują rewanżu za wierna służbę. Potrzask zobowiązań jest integralnym elementem gry politycznej, więc głosy potępienia tej praktyki płynące z ust osób uważających się za politycznie świadomych, budzą zdumienie; zdają się oni zapominać, że jak się przystępuje do gry, której reguł nie można zmienić, to się nad nimi nie biadoli, tylko gra dalej.
Agenci wpływu. W Polsce, jak każdym innym kraju, działają obce wywiady, których zadaniem jest zdobywanie informacji i wpływanie na lokalną opinię publiczną, aby była ona bardziej skłonna zaakceptować zjawiska służące interesom innych krajów. Tradycyjna działalność wywiadowcza polega na zdobywaniu informacji poufnych, co wymaga dotarcia do osób, które takimi informacjami dysponują. Nowoczesny wywiad oparty jest w dużej mierze na wnikliwej analizie informacji, które są ogólnie dostępne. Oszałamiający rozwój internetu i związanych z nim portali społecznościowych nie byłby możliwy, gdyby nie korzystały na tym służby wywiadowcze. Nikt z nas nie płaci przecież za internet, a ktoś musiał sfinansować (bo miał w tym interes) kosztowne serwerownie i całą infrastrukturę IT umożliwiającą funkcjonowanie globalnej sieci, z której później może wyłuskiwać potrzebne informacje.
Jednak tym, co budzi moje szczególne wątpliwości jest drugi obszar działania obcych wywiadów związany z kształtowaniem naszej opinii publicznej przy pomocy tzw. agentów wpływu – osób cieszących się szacunkiem i zaufaniem społecznym. To ich wypowiedzi w przestrzeni medialnej kształtują poglądy wielu rodaków. Przypuszczam, że próby pozyskiwania tych osób do współpracy przez obce wywiady rzadko kiedy (choć trudno to wykluczyć) odbywają się poprzez szantaż. Dużo lepszym, bo subtelnym rozwiązaniem jest zaciąganie długów wdzięczności. Działanie wywiadu może być krótkoterminowe, jak na przykład hojnie opłacane ekspertyzy zlecane agentowi wpływu na rzecz realnych lub podstawionych organizacji. Mogą to też być działania długoterminowe, jak ufundowanie (przyszłemu) agentowi wpływu stypendium we wczesnej fazie jego rozwoju zawodowego (podstawowa działalność fundacji o zagranicznym rodowodzie). Wykształcony za obce pieniądze (i niejednokrotnie ukształtowany przez inne wartości) ekspert nie będzie miał po latach żadnego problemu z publicznym wyrażaniem poglądów i opinii, o które delikatnie poproszą go dawni dobroczyńcy. Może nawet nie muszą o to prosić, gdyż ukształtowany odpowiednio człowiek wyraża jako własne, poglądy, które mu zaszczepiono, przez co jest autentyczny i bardziej przekonujący. Ilekroć słucham wypowiedzi różnych ekspertów, zastanawiam się, czy czasami część z nich nie jest zwyczajnie agentami wpływu obcych państw – czego przecież nie można wykluczyć.
Globalna gra. Staram się nie zapominać, że z perspektywy naszego grajdołka może nam się wydawać, że jesteśmy samorządni i niezależni, ale w rzeczywistości funkcjonujemy jako drobny pionek na szachownicy świata. W tej grze nasze władze zmuszane są nieraz do podejmowania decyzji, które mamy im za złe, jednak skala zewnętrznych nacisków na rządy bywa ogromna. Presję tę wywierają, dysponujące odpowiednimi argumentami, rządy obcych państw oraz organizacje międzynarodowe, za którymi – a jakże – stoją rządy obcych państw lub ktoś wyżej (Berek!). O co się toczy ta gra? Niemal o wszystko: o supremację militarną, o surowce, o dominację gospodarczą, o to, jaka waluta będzie pieniądzem globalnym, a nawet o biologiczne przetrwanie narodu w obliczu kryzysu demograficznego. To wszystko stanowi kontekst dla lokalnych decyzji politycznych i jeśli się o nim nie wie, to trudno ocenić ich zasadność.
Wywieranie wpływu na naszych włodarzy i opinię publiczną przez obce rządy i organizacje odbywa się zarówno jawnie, jak i zakulisowo. Szczegóły rozmów zakulisowych nie docierają do mediów, a przynajmniej nie są przez nie upubliczniane, natomiast wpływ jawny przejawia się we wrzawie medialnej w zagranicznych środkach przekazu. Zastanawiam się nieraz – może mam paranoję? – kiedy mamy większy powód do niepokoju: czy wtedy, gdy zagraniczne media mówią i piszą o Polsce dobrze, czy może wtedy, kiedy nas krytykują. Niewykluczone bowiem, że chwalą nas, bo jesteśmy spolegliwi i robimy to, czego (rządy krajów, z których te media się wywodzą) od nas oczekują. Gdy jednak naruszamy jakiś ich żywotny interes lub w inny sposób nadepnęliśmy im na odcisk, to natychmiast wytaczają na nas swoje medialne działa i zaczyna się ostrzał.
Choć więc nie rozmawiam na tematy polityczne, bo niewiele o polityce wiem, to nie podzielam niepokoju moich rodaków, którzy martwią się opinią obcych mediów o Polsce. Uważam, że akurat w tym względzie powinniśmy brać przykład z innych narodów. Obserwując politykę i działania niektórych krajów na arenie międzynarodowej (że o ich polityce krajowej nie wspomnę), trudno jest nie zauważyć, że ich rządy nie przejmują się zbytnio tym, co piszą o nich za granicą, tylko realizują własne interesy; psy szczekają a karawana idzie dalej. Słuchając naszych domorosłych komentatorów politycznych mam wrażenie, że ich zdaniem nasza karawana powinna zatrzymywać się przy każdej budzie i uciszać szczekającego psa…
Osób mylących informację z wiedzą jest niestety większość i na tym opiera się potęga niewiedzy. Ludzie ci śledzą serwisy informacyjne i ekscytują się kolejnymi doniesieniami, które natychmiast odfiltrowują w swoich mapach myślowych – ignorując informacje niespójne z ich poglądami i wyolbrzymiając te będące w zgodzie z ich przyjętym a’priori przekonaniem. Nie dostrzegają jednak, że ogromny zasób informacji nie pomaga im wcale zrozumieć, co się wokół nich dzieje. Do tego bowiem potrzebna jest wiedza, która polega na dostrzeganiu i właściwym interpretowaniu zjawisk, procesów i ich wzajemnych zależności. Wiedza wymaga jednak czasu i wysiłku na rozważanie, dociekanie i analizowanie, co jest niestety mniej wygodne niż sięgnięcie po ostatni news i budowanie na jego podstawie swojej opinii o świecie. Dyskurs polityczny będący udziałem mas zwykłych zjadaczy chleba (nie zaś polityków lub politologów), polega na wymianie ciosów w lewym obszarze krzywej efektu Krugera-Dunninga: stojący po różnych stronach barykady ludzie niezłomnie pewni własnych racji, ale nierozumiejący rzeczywistości spierają się zażarcie, a nawet się wzajemnie nienawidzą. Jedni i drudzy patrzą na świat przez filtry interpretacyjne, które ktoś nałożył im na oczy, a istotę ich sporu można sprowadzić do tego, który filtr jest słuszniejszy.
Paradoks Schella polega na tym, że rozwojowi informacji towarzyszy wzrost niewiedzy.
Wygląda na to, że podczas, gdy komputery zapchane są informacją, w umysłach straszy coraz większa pustka.(Ryszard Kapuściński)
Mój przyjaciel, Marek, mieszkający od wielu lat w Kanadzie twierdzi – cytuję – że „cywilizowane społeczeństwa oparte są na zasadzie, że ‘zgadzamy się na to, że nie będziemy się na wiele tematów zgadzać.’ Osoba myśląca inaczej nie jest tu wrogiem, a dialog oparty na ścieraniu się różnych poglądów nas cieszy, bo jest podstawą postępu, wzbogaca nas i naszą kulturę. Jaki byłby bowiem sens dyskusji wśród ludzi, którzy mają te same poglady? – żaden.”
Marzy mi się debata polityczna, w której przedstawiciele przeciwnych stron musieliby na wstępie wskazać przynajmniej kilka dobrych posunięć lub słusznych decyzji drugiej strony sporu. Uwiarygodniłoby to – przynajmniej w moim odczuciu – ich późniejsze wypowiedzi. Dopóki to nie nastąpi będę konsekwentnie unikał rozmów o polityce, bo ważniejsze niż lojalność względem określonej opcji jest dla mnie dociekanie prawdy. Zastanawiam się też nieraz, dlaczego znani mi domorośli politykierzy nie zadają sobie pytania: Jak to możliwe, żeby moja opcja polityczna miała zawsze rację, a przeciwna zawsze tkwiła w błędzie? Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej, że w naszej drużynie grają sami geniusze i filantropi, a drużyna przeciwna składa się wyłącznie z idiotów i złodziei. Jako inżynier z wykształcenia i człowiek starający się myśleć racjonalnie, nie wierzę w takie rozkłady, podobnie jak nie obstawiałbym w grze w lotto kombinacji, 1, 2, 3, 4, 5, 6 – choć przecież jest ona tak samo prawdopodobna, jak każda inna!
Dodaj komentarz